FILMY I SERIALE

piątek, 20 grudnia 2019

Recenzja: Star Wars: Skywalker. Odrodzenie (The Rise of Skywalker)

Niektórzy fani przeżyli trzy wielkie finały sagi, inni dwa, a dla niektórych był to zapewne pierwszy. Ja, jako fan z ponad dwudziestoletnim stażem doskonale pamiętam wyprawę do kina na epicki finał trylogii prequeli, czyli Zemstę Sithów, który wówczas zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jako wówczas szesnastolatek nie spodziewałem się, że za kolejne piętnaście lat znów będę oglądał finałowy odcinek Gwiezdnych Wojen, a przynajmniej  głównej osi fabularnej, czyli sagi Skywalkerów właśnie na sali kinowej. Wielu z nas powie: udało się, dożyliśmy. Czy warto było czekać i wreszcie czy dobrze się stało, że trylogia sequeli w ogóle powstała? Ostrzegając przed potencjalnymi spoilerami odnośnie fabuły, zwłaszcza tymi, których się nie da uniknąć, spróbuję odpowiedzieć na te pytania.
W powstanie tej trylogii nikt nie wierzył, nie planował, a sam twórca czyli George Lucas po skończeniu prequeli jednoznacznie powiedział, że to już koniec. Aż wydarzyło się to, czego nikt nie przewidywał: Lucas sprzedał swoją franczyzę wytwórni Disneya, która od razu ogłosiła, że zabierze się za nową trylogię. Niezadowolenie z kasacji (czy też raczej przesunięcia) starego Rozszerzonego Wrzechświata do miana Legend i ustanowienie nowego kanonu dla wielu fanów nadal bierze górę nad faktem, że dzięki temu prawdopodobnie żyjemy w najpiękniejszym okresie dla przygód z odległej galaktyki. Już dawno się pogodziłem z tym, że nie zobaczę na ekranie Zahnowskiej trylogii Thrawna albo Yuuzhan Vongów. Pogodziłem się z tym, że nowy kanon książkowy jest póki co dość oszczędny w historie, ale jednocześnie zachowuje bardzo równy poziom, czego nie można było powiedzieć o dzisiejszych Legendach z którymi bywało różnie. Pierwszy z nowych filmów, czyli Przebudzenie Mocy nie był i nie jest filmem idealnym, zwłaszcza jeśli postrzegać go wyłącznie jako podrasowaną wersję Nowej Nadziei, ale moim zdaniem i tak niezłym. Po nim zobaczyliśmy naprawdę dobry pierwszy spin-off, czyli Łotra 1, który zgrabnie dopowiadał co wydarzyło się pomiędzy Zemstą Sithów, a Nową Nadzieją właśnie, a przy tym był świetnie zrealizowany i pokazywał potencjał leżący we franczyzie przejętej przez Disneya. Ósmy epizod, czyli Ostatni Jedi mocno podzielił fanów i wcale mnie to nie dziwi, nawet dla mnie nie jest to ulubiony film z odległej galaktyki, bo jest to film po prostu zły, ale trzeba przyznać, że niektóre sceny i rozwiązania robiły wrażenie, nawet jeśli znów dostaliśmy przekalkowaną wersję Imperium Kontratakuje. Zaskakująco dobry okazał się bardzo niedoceniony drugi spin-off, czyli Han Solo, który pojawił się za szybko i do tego nie rokował licznymi problemami przy produkcji. Rezultat jednak moim zdaniem wyszedł bardzo satysfakcjonująco i obok Łotra to mój ulubiony obraz z nowych filmów. Wreszcie, doczekałem, czy też może raczej doczekaliśmy finału, czyli epizodu dziewiątego. Podobnie jak we wszystkich wcześniejszych przypadkach Disneyowskich filmów zdania będą, a wręcz już są, mocno podzielone. Jedni wieszają przysłowiowe psy, a inni są zachwyceni. Nie będę ukrywał - należę do tych drugich.


Nie, nie jest to film doskonały. Cierpi na swoje głupotki, rozwiązania fabularne wynikające bezpośrednio z Przebudzenia Mocy i przede wszystkim z Ostatniego Jedi, ale też będące pokłosiem tego, co wydarzyło się pomiędzy w czasie produkcji ostatniego jak na razie filmu kinowego z Gwiezdnych Wojen, a na pewno będącego częścią głównej historii. Mam tu na myśli nie tylko rozrastający się pod względem materiałów nowy kanon, inkorporujący także elementy dobrze znane z obecnych Legend, ale również pojawienie się pierwszego aktorskiego serialu, czyli Mandalorianina czy niespodziewaną śmierć Carrie Fisher, odtwórczyni roli Lei Organy, trzy lata temu, krótko po premierze części ósmej. Jej postać oczywiście pojawia się w najnowszej odsłonie sagi i jest jej całkiem sporo jak na fakt, że wykorzystano głównie ujęcia nakręcone, a niewykorzystane wcześniej i które zostały zmyślnie zaadaptowane na potrzeby scenariusza Skywalker. Odrodzenie. Oczywiście, na tym etapie, a może nawet nigdy, nie dowiemy się, które sceny faktycznie istniały wcześniej, a które zostały odpowiednio zmodyfikowane, by pasowały do nowego filmu lub dograne nowymi technologiami. Całkiem też bowiem możliwe, że częściowo Leię jednak zagrał komputerowy fantom, tak jak miało to miejsce w Łotrze, bo pojawia się przecież scena retrospekcji (w tym więc wypadku nie ma wątpliwości co do cyfrowego odmłodzenia aktorki lub nałożenia jej młodszej wersji na inną aktorkę). W samej historii zaś są dziury, a Skywalker. Odrodzenie, podobnie jak dwie wcześniejsze części trylogii, jest de facto taką jakby nową wersją Powrotu Jedi połączonej dodatkowo z Zemstą Sithów. Jest to jednak przepisanie zrobione z szacunkiem i mniejszą dozą zwykłego przerabiania wątków. Wreszcie mówi się nieco więcej o sytuacji w galaktyce po Powrocie Jedi, dowiadujemy się kim jest Rey i dlaczego jej związek z Benem Solo/Kylo Renem jest tak silny i istotny, akcja w przeciwieństwie do Ostatniego Jedi zmierza do konkretnego celu, scenariusz nie sprawia wrażenia posklejanego z różnych nie pasujących do siebie elementów, ani nie jest nadmiernie rozciągnięty oraz całkiem umiejętnie stara się naprawić bałagan jaki pozostawił po sobie Rian Johnson. Konsekwentnie rozwiązuje większość najważniejszych wątpliwości i tak jak zapowiadano łączy ze sobą wszystkie trzy trylogie kończąc, czy też raczej wieńcząc historię rodu Skywalkerów

Skywalker.Odrodzenie jest z całą pewnością fenomenalnie nakręcony pod względem wizualnym i efektów specjalnych. Od czasu Przebudzenia Mocy coraz śmielej eksperymentowano w Disneyu z obrazem, co szczególnie dobrze było widać na przykładzie Łotra i Hana Solo, czego efekty widać choćby w genialnych zdjęciach ogromnej armady gwiezdnych niszczycieli Imperatora Palpatine'a ukrytymi nad planetą Exegol czy podczas kapitalnego pojedynku na miecze świetlne między jeszcze Kylo Renem a Rey na szczątkach drugiej Gwiazdy Śmierci, które jako żywo przypominały walkę Obi-Wana Kenobiego z Anakinem Skywalkerem na Mustafar z Zemsty Sithów - z tą różnicą, że zamiast gorącej lawy mieliśmy zapewne lodowate morze i sztorm. Fantastycznie Abrams wykorzystał też tutaj wprowadzony przez Johnsona motyw więzi między Kylem a Rey wykorzystując ją nie tylko do pojedynku na miecze świetlne, ale także w finałowej, mrocznej i bardzo niepokojącej rozgrywce z Palpatinem. Dobrą decyzją okazało się także przesunięcie większości nowych postaci do wsparcia głównego duetu filmu czyli Daisy Ridley (Rey) i Adama Drivera (Kylo/Ben) po obu stronach barykady - nawet uwielbiany przez niektórych fanów (czego dowodem są liczne fanfiki) Hux został zdegradowany do postaci mało ważnej, choć w pewnym momencie niezwykle istotnej dla pierwszego plot twistu z początku filmu, by następnie zostać skutecznie odsuniętym. Nie oznacza to jednak, że Poe Dameron czy Finn są mniej ważni, bo uczestniczą w poszukiwaniu urządzenia naprowadzającego na ukrytą planetę Exegol, ale prawdziwą perełką w tej układance jest C-3PO (niezastąpiony Anthony Daniels), który zgodnie z niepisaną zasadą, że roboty kradną całe filmy, dostaje tym razem ważniejszą rolę i wywiązuje się z nią popisowo swoimi żartami, nieporadnością, wreszcie zaskakującą jak na niego stanowczością i konsekwencjami misji z jego udziałem. Cieszy powrót Billy'ego Dee Williamsa do roli Landa Calrissiana, który kapitalnie odnalazł się po latach w roli podstarzałego, ale ciągle barwnego przemytnika. Cieszy też powrót Iana McDiarmida do roli Palpatine'a, który jest jeszcze bardziej nieprzewidywalny i demoniczny niż był w Zemście Sithów i Powrocie Jedi razem wziętych. Aktorsko, udowadniając wielki talent i ogromny, konsekwentnie budowany w innych filmach (nie tylko Gwiezdnowojennych) potencjał, najbardziej jednak podobał mi się Adam Driver. W tej części wyraźnie widać, że to całe rozchwianie emocjonalne postaci Kylo Rena było celowe. Gniewny młodzieniec staje się tutaj postacią prawdziwie tragiczną, naznaczoną przeznaczeniem ukartowanym na długo przed jego narodzinami, a powrót na Jasną Stronę Mocy przedstawiony przez Drivera jest dużo bardziej wiarygodny aniżeli przemiana Anakina Skywalkera w Dartha Vadera w Zemście Sithów.


Podsumowując, w wyłącznie mojej ocenie, Skywalker. Odrodzenie jest filmem bardzo udanym i zdecydowanie najlepszym w nowej trylogii oraz jednym z lepszych w całej franczyzie. To film, dla którego wreszcie znaleziono pomysł, aktorzy poczuli się pewnie, a opowieść naprawdę potrafi zaangażować, choćby nawet samymi wizualiami. Wreszcie, to obraz spójnie i przekonująco łączący ze sobą obie wcześniejsze trylogie pod względem fabularnym. Owszem, jak wskazałem na początku, jest on naznaczony błędami wynikającymi z części siódmej i ósmej, popełniający kilka własnych, ale czyniący to z szacunkiem do oryginału, w sposób epicki i godny. Z rozczarowań przychodzi mi na myśl niepotrzebna i niewykorzystana aktorsko postać Generała Pryde'a (Richard E. Grant, który był przecież stworzony do zagrania Thrawna, a zagrał pojawiającego się znikąd sługę Imperium od samego jego początku) oraz trochę nijaka ścieżka dźwiękowa Mistrza Johna Williamsa, który co prawda fantastycznie podsumował partyturą wątki - szczególnie wykorzystując muzykę z oryginalnej i sequelowej trylogii i nieźle kończąc swoją wieloletnią przygodę z Gwiezdnymi Wojnami, ale o tym będzie można napisać nawet osobny tekst - to jednak według mnie mało wad w obliczu prawie idealnego zwieńczenia ponad czterdziestoletniej historii. Wyszedłem z kina usatysfakcjonowany, choć może nie z takim uśmiechem jak po Zemście Sithów. Dorosłem, obejrzałem więcej i to nie tylko blockbusterów i nawet wielki finał dotychczasowych faz Marvela czyli Avengers: Endgame, wywołał u mnie większe wrażenie i emocje, ale dziewiąty epizod Gwiezdnych Wojen to kawał nie tylko znakomitego rzemiosła, ale także czysto rozrywkowego, porządnego kina.

4 komentarze:

  1. Nie wiem, czy znajdę w sobie dość odwagi, żeby to zobaczyć, mimo że jestem wielką fanką. Część pierwsza tej disneyowskiej trójki mnie odstraszyła zdecydowanie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wreszcie ktoś, kto podobnie jak ja, odbiera najnowszą trylogię i epizod 9, dla mnie najlepszy po starej oryginalnej trylogii, pomijając genialne spin offy. Mistrzowsko poprowadzone wątki Rey i Bena, klimat Mroku i Mocy, świetne pojedynki, wzruszające zakończenie. Już dawno pogodziłem się, że nic nie dorówna epizodom 4-6 i to pozwala mi cieszyć się każdym kolejnym filmem, mimo wielu niedociągnięć i przekombinowań. I dlatego wyszedłem z kina zachwycony.

    OdpowiedzUsuń
  3. nawet najgorsze powieści ze starego EU miały lepsze historie do opowiedzenia niż te brednie z E9

    OdpowiedzUsuń
  4. Motyla noga czy tylko ja jestem załamany nowym nurtem ... zniszczono mój świat, nazwano godzinę legendami....i wyprodukowano trzy badziewne filmy....
    Jak można zrobić taką szmire....

    OdpowiedzUsuń

Podziel się z nami swoją opinią na temat wpisu!

Niech Moc będzie z Tobą!