FILMY I SERIALE

środa, 20 listopada 2019

Recenzja: Star Wars. The Mandalorian: Chapter 1

Doczekaliśmy się! Pierwszy aktorski serial z naszego ulubionego wszechświata zawitał na Disney+. Mimo przeciwności, bo jak wiadomo nowa platforma streamingowa nie jest jeszcze dostępna legalnie w Polsce, udało się nam obejrzeć dwa pierwsze odcinki The Mandalorian i trzeba to sobie powiedzieć od razu na samym początku: jest przepięknie i bardzo intrygująco! Ostrzegając przed potencjalnymi spoilerami sprawdzamy więc jak przedstawia się historia pierwszego odcinka, jego wykonanie i czemu są to Gwiezdne wojny na jakie prawdopodobnie wszyscy czekaliśmy od dawna?
Fabuła The Mandalorian rozgrywa się pięć lat po wydarzeniach znanych z epizodu szóstego, czyli Powrotu Jedi i skupia się wokół postaci tajemniczego łowcy nagród, Mandalorianina znanego jako Dyn Jarren, o czym dowiedzieliśmy się z ust samego Pedro Pascala, aktora grającego tę postać w serialu, w jednym z materiałów pozakulisowych udostępnionych dzień po publikacji pierwszego odcinka. Działa on poza granicami Nowej Republiki, w czasach gdy upadłe Imperium jeszcze się całkiem nie rozpadło, a Nowy Porządek jeszcze nie powstał. Do tego wszystkiego, nadano mu dość milczący charakter w typie Bezimiennego, bohatera granego przez Clinta Eastwooda w słynnej trylogii spaghetti westernów Sergia Leone. Jest to oczywiście też mały hołd do równie milczących łowców nagród Janga i Boby Fettów, których nowy bohater jakim jest Dyn Jarren jest duchowym spadkobiercą i następcą. Przejdźmy jednak do dwóch pierwszych odcinków, bo o samej produkcji można by się z całą pewnością rozpisać znacznie obszerniej.

Bez większych wprowadzeń poznajemy bohatera serialu bezpośrednio w akcji, podczas jednego ze zleceń. Milczący niczym wspomniany Bezimienny (Pedro Pascal) z trylogii Sergia Leone, wchodzi do kantyny, nie daje się sprowokować podpitym klientom, ale w końcu spuszcza im łomot, tylko po to, by zainteresować się siedzącym przy stole kosmitą którego Ci sami podpici klienci zaczepiali i... wyjawić że jest zanim wystawiony list gończy, a następnie zaciągnąć na swój statek. Później historia się rozkręca, bo Mandalorianin zgarnia nagrodę za tegoż i za parę innych zleceń wykonanych za pewne wcześniej i bierze kolejne nieoficjalne u Greefa Cargi - dowódcy Gildii Łowców Nagród (Carl Weathers). To kolejne zlecenie to początek właściwej historii, w której Dyn Jarren najpierw zdobywa informacje u jednego z imperialnych dowódców (Werner Herzog), a następnie udaje się na planetę Arvala-7, by odnaleźć cel, który ma mieć 50 lat. Na miejscu poznaje mówiącego w basicu Ugnaughta Kuiila (Nick Nolte), który pomaga mu się dostać do kompleksu gdzie przetrzymywany jest jego cel. Tam razem z innym wysłanym w tym samym celu łowcą nagród androidem zabójcą typu IG-11 (Taika Waititi) w iście westernowej strzelaninie odbija cel i... odkrywa, że przybysz jest maluchem należącym do tej samej rasy do której należał Mistrz Yoda i Mistrzyni Yaddle.
Odcinek nie jest długi, bo trwa niecałe czterdzieści minut, ale od początku jest bardzo interesująco i wciągająco. Nie ma tu w mojej ocenie wyżyn aktorskich, bo Weathers i Herzog są tylko przez chwilę i niewiele jak na razie mieli do zagrania, a pozostali aktorzy są przecież ukryci pod maskami (Pascal, Nolte) lub podkładają jedynie głos (Waititi), ale z całą pewnością otrzymaliśmy tutaj intrygująco zarysowany świat. Jest on mroczny, brudny i niebezpieczny, kompletnie inny od tego znanego z dotychczasowych filmów czy nawet książek, nie ma w nim reguł, wreszcie jest to też opowieść, która dzieje się nieco na uboczu galaktycznych konfliktów - po pierwsze, bezpośrednio po upadku Imperium i narodzinach Nowej Republiki, a po drugie na chwilę przed powstaniem Nowego Porządku i rozpadu struktur Nowej Republiki na dwie frakcje czyli neutralną Republikę i kierowany przez Leię Organę Ruch Oporu. Znakomite jest też wykonanie serialu w którym czuć klimat Gwiezdnych Wojen, a jednocześnie ma się wrażenie obcowania z czymś zupełnie nowym. Wróciła protetyka i praktyczne efekty specjalne, na rzecz mniejszej ilości efektów komputerowych, których oczywiście nie może w takiej produkcji zabraknąć. Świetnie prezentuje się też muzyka Ludwiga Göranssona, który nie tak dawno temu zgarnął Oscara za muzykę do Czarnej Pantery. Zrezygnował ze znanych motywów, postawił na ambientowy klimat, perkusjonalia i konstrukty budujące napięcie, kompletnie odchodząc od standardów wyznaczonych przez Johna Williamsa.

Pierwszy odcinek Mandalorianina to zdecydowanie zupełnie nowy początek dla Gwiezdnych wojen, satysfakcjonujący i pozostawiający z przyjemnym poczuciem niedosytu, bo cliffhanger na koniec tego rozdziału sprawia, że na kolejny odcinek czeka się z wypiekami. Nie ma tutaj poczucia zażenowania czy niespełnionych obietnic, że dostaniemy coś świeżego, a wychodzi kiszka. Już po pierwszym odcinku bowiem widać, że to serial, który przywraca wiarę w możliwości jakie niosą ze sobą historie z naszej ulubionej sagi (podobnie jak miało to miejsce w przypadku Łotra i moim zdaniem niedocenionego Hana Solo). Widać też, że twórcy - z Jonem Favreau i Davem Filonim na czele - zaangażowali się w ten projekt w pełni i z ogromnym szacunkiem. Do tego wszystkiego dochodzą jeszcze smaczki w tle czy to w konkretnych scenach czy to na napisach końcowych, gdzie z kolei uraczono nas świetnymi grafikami koncepcyjnymi.


Jeszcze więcej o serialu The Mandalorian:
  1. 6 najlepszych momentów z trailera The Mandalorian
  2. The Mandalorian: Drugi sezon potwierdzony? Powróci Jon Favreau!
  3. Szczegóły dotyczące usługi Disney+
  4. The Mandalorian zadebiutuje w Europie na Disney Channel?

1 komentarz:

Podziel się z nami swoją opinią na temat wpisu!

Niech Moc będzie z Tobą!